W ostatnich miesiącach tak zwana „władza”, która tak naprawdę nią nie jest, gdyż nie rządzi – jak powinno być w demokracji, lecz jedynie panuje, spełniając rolę swego rodzaju nowej nomenklatury lub klasy „władców-właścicieli-kapłanów” (jak kiedyś klasyczną nomenklaturę określał profesor Leszek Nowak), skarży się coraz częściej, iż nie wszyscy poddani chcą się szczepić.
„Walka” z „pandemią” na wąskich uliczkach Matery to absurd
Część antyszczepionkowców to zaciekli wrogowie szczepień w ogóle, ale jest też pewna, dość liczna grupa, która obawia się szczepionek, reklamowanych przez nową nomenklaturę jako antycovidowe, ze względów czysto racjonalnych. Obserwując działania „władzy” w różnych zresztą krajach, musimy dojść do wniosku, iż – nawet jeśli owa „władza” ma dobre intencje w niektórych państwach, działa chaotycznie, podejmując decyzje, które ją kompromitują.
Gdy w Polsce nowa nomenklatura wydała zakaz wstępu do lasów czy też wprowadziła obowiązek noszenia maseczek w lesie, sama się zdyskredytowała jako grupa ludzi o dość niskim ilorazie inteligencji.
Irracjonalne decyzje widoczne są zwłaszcza w przemyśle turystycznym. Niedawno we Włoszech wprowadzono obowiązek posiadania „paszportów covidowych” dla tych, którzy chcą wejść do muzeum czy restauracji.
Włosi wyglądają rzeczywiście na ciężko przestraszonych. Wielu w temperaturze 40 stopni Celsjusza chodzi po ulicy w maseczkach! Praktyka pokazuje jednak, że cała ta rzekoma „walka” z tzw. „pandemią” to wielka ściema. Najczęściej gdy turysta ląduje we Włoszech, nikt na lotnisku nie sprawdza nie tylko „paszportu covidowego”, ale także negatywnego wyniku testu czy też druku lokacyjnego. Przed wylotem turysta musi wypełniać przez godzinę różne formularze, a po przylocie okazuje się, że nikt niczego na lotnisku nie sprawdza.
Do jednej restauracji wpuszczą Cię bez „paszportu” , a do innej nie. W jednym muzeum żądają tegoż „paszportu”, a w innym mierzą Ci tylko temperaturę. W niektórych restauracjach i muzeach respektują negatywny wynik testu antygenowego w języku angielskim, choć ważny jest tylko 48 godzin! Kompletny chaos i kompromitacja decydentów!
Obywatele Atlantydy (dzisiaj Santorini), która się zapadła pod wodę 3600 lat temu, śmialiby się z „obostrzeń” covidowych….
Na wyspach greckich sprawdzają co prawda na lotnisku „paszporty covidowe” lub negatywne wyniki testu, ale i tak niektórzy poddawani są badaniom przed opuszczeniem lotniska. W autobusach zwracają uwagę na brak maseczki, ale część pasażerów w upale nosi ją na brodzie i to wystarczy. Nikt się nie „czepia”. Zresztą gdy tysiące turystów bez maseczek ocierają się o siebie na wąskich uliczkach na przykład Matery czy na wąskiej plaży Santorini, to nonsensem jest nakładanie obowiązku noszenia tychże maseczek w restauracji czy muzeum etc.
Po przylocie do Polski trzeba na lotnisku wypełnić jeszcze jeden druczek, gdzie powtarza się w praktyce wszystkie dane, które turysta wcześniej musiał wpisać na innych drukach. Zdarza się, że po wykonaniu testu po przylocie, turysta – mimo negatywnego wyniku – ścigany jest przez przez Sanepid i policję, która molestuje Cię telefonicznie co godzinę lub nawet osobiście w domu, choć wynik negatywny „wisi” już od godzin na Twoim koncie pacjenta. Jednak Sanepid i policja nie nadążają. System informatyczny fatalnie działa i nadal jesteś zarejestrowany jako potencjalny „przestępca”, do którego przyjeżdża policja, zamiast ścigać morderców i złodziei.
Gdy człowiek obserwuje, jak nieudolnie, chaotycznie, niekompetentnie tzw. „władza” „walczy” z tak zwaną „pandemią” – zwłaszcza w dziedzinie turystyki – ma z każdym dniem coraz większe wątpliwości, czy powinien jej wierzyć .