- Funkcjonariusze państwowi bywają niekiedy „chamscy z urzędu”. Wydaje się, że niektórzy uważają, iż uprzejmość umniejszy ich urzędową powagę i nie przystoi sprawowanej władzy. Władza wprawdzie musi być arogancka i nie powinna tłumaczyć się ze wszystkich swych decyzji, ale nie powinno to legitymizować zwykłego chamstwa.
- Problemem jest społeczna tolerancja chamstwa w instytucjach Państwa. Obywatele się do tego przyzwyczaili i nie dostrzegają go u funkcjonariuszy państwowych, urzędników i osób publicznych.
- Wydaje się, że chamstwo „urzędowe” nie podlega ochronie przez immunitet i może być wyeliminowane poprzez zwykłe, stosowane w społeczeństwie/gospodarce karanie za działanie na szkodę pracodawcy.
O czym to jest?
Głównie o tym jak od lat (od zawsze) traktujemy siebie wzajemnie; funkcjonariusze państwowi (m.n. sędziowie) zwykłych obywateli i obywatele tych funkcjonariuszy oraz instytucje Państwa. Po jednej stronie mamy arogancję, po drugiej tolerancję ewidentnie złych nawyków. Zjawisko to występuje – z różną intensywnością – w każdym kraju „od zawsze”; żadna władza nie jest od arogancji wolna. My mamy swoiste tradycje odziedziczone po zaborcach i tekst jest głównie o nich (przykładach takich „tradycyjnie” chamskich zachowań) i tym, jaką część z nich wyeliminować można w prosty (chyba) stosunkowo sposób.
Czy władza musi być arogancka?
Wymiar sprawiedliwości jest od lat (od zawsze?) obiektem narzekań. Oskarża się go – zwykle słusznie – o nieuczciwość, bałagan, niesprawiedliwe wyroki i sporo innych przewinień. Również o arogancję; traktowanie obywatela jak śmiecia, który ma takie tylko prawa, jakie explicite w stosownych dokumentach zapisano. I nic więcej.
Obywatel ma w sądzie/prokuraturze głównie obowiązki, również w sensie okazywania sądowi należnego(?) szacunku. Tak na dobrą sprawę, to nie bardzo wiadomo czy to sąd jest dla obywatela, czy obywatel dla sądu.
Monteskiusz, na którego tak chętnie powołują się wszystkie strony dyskusji o sądach, proponował ich wybieralność. Nawet gorzej; chciał, tak naprawdę sądów w jakimś sensie korporacyjnych, by sędzia mógł lepiej rozumieć sytuację oskarżonego/podsądnego. Sędzia był więc, podobnie jak dziś, władzą, ale jednak trochę mniejszą, bo poprzez uwzględnienie tego wymogu była to każdorazowo władza ograniczona do konkretnej grupy społecznej. Proponował też pięcioletnią (dokładnie nie pomnę, jeśli przekręciłem, będę wdzięczny za korektę) kadencję sędziów.
Wygląda więc na to, że uważał, iż to sądy są dla ludzi/obywateli, a nie odwrotnie. Nie pamiętam już czy pisał coś na temat sędziowskiego immunitetu lub właściwego zachowania szarego obywatela w przybytku Temidy, ale jeśli nawet tak było, to poglądy na sposoby okazywania szacunku bardzo się od tego czasu zmieniły, więc trudno się tu do niego odnosić. Nie wiem czy ktoś dokładnie sprawdzał, które z jego pomysłów spełnia dzisiejszy wymiar sprawiedliwości i do jakiej klasy ustrojów wg Monteskiusza można nasze demokracje zaliczyć. Ja widziałem dotąd wymiar sprawiedliwości, podobnie jak pewnie większość Polaków, jako część Państwa i zasadę niezależności wymienionych przez Monteskiusza trzech władz traktowałem z należną jej dozą rozbawienia.
W Internecie jest sporo portali poświęconych pomysłom na naprawę prawa i sądów. Większość z nich podchodzi do sprawy „zgodnie z duchem prawa” tzn. z wiarą, że wszystko co w wymiarze sprawiedliwości – w tym i problem ich arogancji, by nie powiedzieć chamstwa – ważne da się skodyfikować; uregulować przepisami, tak by wszyscy byli zadowoleni. Nie podzielam tego poglądu, ale chciałbym zwrócić uwagę na pewne możliwości formalnego ucywilizowania sądów.
Najważniejsze, społecznie istotne funkcje sądów to sprawowanie władzy i sprawiedliwe regulowanie stosunków społecznych. Wbrew pozorom dobra władza nie jest tylko takim sprawiedliwym regulatorem, bo konieczność każdorazowego tłumaczenia „sprawiedliwości” swych decyzji paraliżowałaby jej skuteczne działanie. Władza musi więc być arogancka i nie powinna tłumaczyć się ze wszystkich swych decyzji. Pytanie na ile arogancka, a na ile sprawiedliwa jest tego samego rodzaju co pytanie o równowagę wolności i bezpieczeństwa; im więcej tłumaczeń sprawiedliwości orzeczeń, tym mniej sprawności w wykonywaniu władzy. Są jednak takie „kawałki” arogancji, z których zrezygnować można bez obaw o utratę sprawności działania. To zwykłe chamstwo.
Chamstwo z urzędu
Jeśli, np. przez nieuwagę, kopnie nas człowiek cywilizowany, to przeprosi. Kulturalny uważa i nie kopnie. Ja nie znam przypadku, by sąd/prokurator kogokolwiek za swe pomyłki/nieuwagę w sprawowaniu władzy przepraszał. On jest po prostu chamowaty z urzędu.
Ja od lat pisywałem o potrzebie ucywilizowania wymiaru sprawiedliwości, ale jestem szarym obywatelem i „normalny” sąd czy prokurator takich jak ja olewa. Ostatnio jednak dołączył do takich jak ja nie byle kto; będący w centrum uwagi mediów sędzia (chyba sądu okręgowego) Igor Tuleya, który kilka dni temu publicznie stwierdził, że oskarżający go prokurator powinien go (chyba za żądanie doprowadzenia przed sąd) przeprosić.
Pojęcia nie mam jak wielka jest wina Tuleyi, ale debatująca bardzo długo nad wnioskiem o uchylenie immunitetu Izba Dyscyplinarna stwierdziła, że immunitetu nie uchyli. Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem, ale wydaje mi się, że jest to ten sam organ, który miał Tuleyę sądzić. W moim pojęciu wygląda to trochę komicznie, bo jakby go, po uchyleniu immunitetu, uniewinnił, to – znając istotę sprawy (badał ją w końcu dwa dni, a argument, że badał inne jej aspekty mnie nie przekonuje) – sam siebie oskarżyłby o jakieś nadużycie.
Być może o odebraniu immunitetu decydować powinna powoływana jakoś społecznie „ława przysięgłych” lub coś podobnego. Ale tak czy owak sędzia Tuleya wykonał krok we właściwym kierunku i jeśli orzeczenie Izby Dyscyplinarnej zostanie podtrzymane, to prokurator będzie miał historyczną szansę złamania wieloletniej tradycji chamstwa wymiaru sprawiedliwości.
Nie wiem, jak pomysł sędziego przyjmą jego koledzy (mam nadzieję, że z aplauzem, bo zwolni ich z urzędowego chamstwa), ale w moim odczuciu mamy oto realną szansę podniesienia stopnia ucywilizowania polskich sądów. Do kultury, czy sprawiedliwości droga jeszcze daleka, ale na drodze do każdego celu trzeba zawsze zrobić ten pierwszy krok. Pozwolę sobie nieśmiało zaproponować dwa następne; propozycję by sąd/prokurator do obywatela gadał/pisał jego (obywatela) językiem i jasno, bez omijania tematu, odpowiadał na jego (obywatela) pytania oraz by ktoś pofatygował się i sprawdził stopień niesprzeczności naszego prawa. (Tu przypomnę, że zawiłość i sprzeczności prawa są podstawą funkcjonowania tzw. sądokracji, „państwa prawników” zamiast „państwa prawa”, a ze sprzecznego zbioru zdań zawnioskować można dowolną tezę. Wiem, że to zadanie na parę lat pracy, ale może jakiś decydent zechce pójść śladem sędzi Tulei i zrobi ten pierwszy krok). I to jest optymistyczna część tego tekstu.
Jak to w sądach bywa
Pesymistyczna, to wspomnienia, które każą mi wątpić w wykorzystanie przez wymiar sprawiedliwości inicjatywy/pomysłu sędziego Tuleyi. Wiele lat temu byłem jako dziennikarz na sprawie z art. 212 o pomówienie pani sędzi przez człowieka, któremu na mocy wyroku sądu zabrano spory majątek. Ponieważ ocena wartości tego majątku przez sąd istotnie różniła się od szacunków właściciela, ten uznał się za pokrzywdzonego i napisał na panią sędzię skargę do ministra sprawiedliwości. W piśmie użył w stosunku do jej postępowania określenia „nosi cechy korupcji” (lub podobnego, szczegółów nie pomnę). Sprawa ciekawa była m.in. dlatego, że oskarżenie wnosiła prokuratura, co wówczas było raczej rzadkie, bo zwykle sprawy te podejmowane były z oskarżenia prywatnego. Pozwany nie został uprzedzony, że sprawa ma mieć charakter niejawny, co zostało ogłoszone po moim wejściu na salę jako „publiczności” będącej przecież „społeczną kontrolą” postępowania.
Gwoli prawdy powiedzieć jednak wypada, że pozwany/oskarżony też nie uprzedzał sądu, że ktoś poza nim się na rozprawę wybiera, więc sąd się pewnie publiki na sali nie spodziewał i może trudno mieć o ten nagły tryb zarządzenia niejawności pretensje. Po ogłoszeniu, iż sprawa jest niejawna i oświadczeniu pozwanego, iż jestem jego mężem zaufania pozwolono mi jednak na sali pozostać. No i tu zaczęła się szopka. Ja początkowo nie dowierzałem, że można człowieka oskarżyć o to, że napisał na kogokolwiek skargę do ministra. Okazało się jednak, że można, a sędzia – powódka poczuła się pokrzywdzona i pomówiona do swych kolegów. Upewniwszy się, że pozwany nie upoważniał ani ministra, ani prezesa sądu, nie mówiąc już o kolegach pani sędzi do upubliczniania treści swego pisma do ministra zaproponowałem mu w przerwie rozprawy, by namówił sąd do ustalenia, co za typ wstrętny treść rzeczoną ujawnił (głównym podejrzanym był w moim rozumieniu minister lub prezes sądu) i poprosił sąd o jakiś dowód swego w tym okrutnym przewinieniu udziału. Pozwany rzeczywiście o to zapytał. A sąd mu nie odpowiedział, lecz poprosił obecnego na sali prokuratora o podanie tego dowodu. Zagadnięty w ten sposób prokurator rzekł, iż „dowód znajduje się w aktach” i poklepał znacząco leżącą przed nim teczkę. Co zawierała nie powiedział, a sąd uznał temat za wyczerpany i „przywalił” pozwanemu sporą grzywnę.
Zachodziłem potem w głowę czemu sąd, który przecież przygotowując się do sprawy, akta czytał, nie ujawnił pozwanemu ogromu jego winy, ale nic mi do głowy nie przyszło. Rozjaśniło mi się trochę na innej sprawie, gdzie inna sędzia pozwana o zakłócanie ciszy nocnej stwierdziła, że skarżący ją sąsiad był nadwrażliwy, a dodatkowo tak ją swą uwagą (że po północy nie powinna w bloku mieszkalnym hałasować) zdenerwował, że następnego dnia nie była w stanie prowadzić rozpraw i musieli to robić mający akurat krótkie przerwy w prowadzeniu swoich spraw koledzy.
Najpierw zachwyciłem się ich genialnością; umiejętnością szybkiego czytania i błyskawicznego pojmowania istoty rzeczy, ale potem zwątpiłem i doszedłem do wniosku, że mogli jednak tych akt nie przeczytać i liczyć na to, że przyrodzona bystrość pozwoli im podjąć jedynie słuszną i sprawiedliwą decyzję bez znajomości sprawy.
Skarżący sprawę, oczywiście, przegrał i zapłacił grzywnę (chyba dlatego, że pozwana sędzia pozwała z kolei jego, ale nie pomnę już o co). Na kolejnej, tym razem „mojej”, sprawie zapytałem sędziego czy akta sprawy czytał. Sędzia powiedział, że czytał, ale zdenerwował się strasznie, nakazał mi przerwanie nagrywania (robiłem to jawnie) i wyprosił stanowiących „publiczność” moich trzech kolegów z sali. Potem zarządził przerwę. Po przerwie pozwolił mi poprosić kolegów o powrót na salę i wznowił rozprawę. Ponieważ chodziło o odmowę prokuratury wszczęcia dochodzenia w sprawie dziwnego zachowywania się mego telefonu (występowałem jako dziennikarz), a po przerwie na sali pojawił się prokurator, więc chciałem zapytać go o powody odmowy. No i figę. Wysoki sąd nie pozwolił. Skierował jednak sprawę do ponownego rozpatrzenia. Z sądami miałem wątpliwą przyjemność jeszcze wiele razy i nie pamiętam ani jednego przypadku, gdzie mógłbym uczciwie stwierdzić, że wszystko przebiegało nie tylko lege artis, ale również uprzejmie.
Nie zawsze sąd był arogancki – jak w pierwszym przykładzie – z powodu „solidarności zawodowej”. Zazwyczaj było to właśnie chamstwo z urzędu, którego właściwie nikt nie dostrzegał, bo z przyzwyczajenia traktujemy takie zjawiska jako normę. Niedawno spotkałem się w sądzie osobiście z wyjątkowo prymitywnym i ordynarnym, a zupełnie niepotrzebnym chamstwem i złośliwością, które staram się jednak złożyć na karb „przyczyn obiektywnych”; wyraźnego zmęczenia pani sędzi, które widoczne było z każdego jej ruchu w drodze na salę rozpraw. Wydaje mi się, że ona po prostu swoje negatywne emocje odreagowała akurat na mnie. Arogancję/chamstwo sędziego powoduje często jego trudna, ale nie związana ze sprawą, sytuacja. To temat raczej na pracę psychologa/socjologa niż taki jak ten tekst. Nie piszę tu również o sprawach ewidentnie „przekręconych”, bo w takich sytuacjach trudno jest oczekiwać normalności. Znam – również z autopsji – sporo takich przypadków. W tym tekście chodzi o postępowania, w których nikt chyba nie posądzał sądu o złą wolę wynikającą z działania w interesie kogokolwiek z zewnątrz. A jednak wychodząc z sądu, czułem się zniesmaczony i nie dowierzałem jego (sądu) sprawiedliwości.
Chamstwo instytucjonalne
Opisane wyżej przykłady dotyczyły chamskiego zachowania sędziów polegającego głównie na „olewaniu” swoich obowiązków, zasłaniania się czym się da (głównie kłamstwem), czasem zwalaniem za to winy na innych i tuszowanie swego udziału np. przesuwaniem rozprawy.
Bywa jednak i chamstwo „zbiorowe”, gdzie chamem jest cały sąd jako organ Państwa. To np. gubienie („gubienie”?) akt, niechlujstwo, za które nikt nie przeprasza itp.. Znam kobietę, która od kilkunastu lat usiłuje znaleźć dokumenty, na podstawie których wydano na nią nakaz aresztowania. Niby są, ale w aktach ich nie ma. A sąd domaga się podania numerów stosownych stron akt. Chamstwem jest też choćby taka organizacja sądu, która niepotrzebnie utrudnia życie zwykłemu obywatelowi. Ja np. znam z mego miasta sąd „jednokiblowy”; olbrzymi budynek (chyba ze cztery piętra), sal też odpowiednio dużo, gdzie dla całej publiki, oskarżonych, pokrzywdzonych i stron postępowań rozmaitych czynny jest jeden „jednooczkowy” kibel na parterze budynku. A większość sal jest na piętrach. Nie, żeby projektant był taki złośliwy; kible są na każdym pietrze w wystarczającej chyba liczbie. Ale dla personelu/pracowników/obsady, nie dla byle kogo. Chyba to Hasek pisał, iż CK-oficerowie piją czarna kawę, by oficerskie gówno połysk właściwy miało, aby gówno szeregowca mogło to rozpoznać i na baczność przed nim stawać. Może oni (ten personel) inaczej sikają i kupę robią inną? I boją się, że jak zapomną wodę spuścić, a kawy rano nie wypiją to byle obywatel pomyśli, że on sędziemu równy? No i jak tu teraz literaturę w szkołach popularyzować, jak nie wiadomo, który szkolny geniusz studiować prawo się wybierze? Takie genialne rozwiązania funkcjonują, oczywiście w wielu miejscach. Jeśli jednak to nie właściciel małego biura, a Państwo dzieli obywateli wedle ich wydalin, to sprawa śmierdzi. Chamstwem.
To nie sam sąd/urząd jest winny swego chamstwa
Powiedzenia takie jak „Okazja czyni złodzieja”, „Jak się daje, to się kraje” i podobne funkcjonują w społeczeństwie od lat i człek normalny nie współczuje za bardzo np. facetowi, który w pełnej złodziejaszków okolicy zostawia letnią nocą na ulicznym parkingu kabriolet z kluczykiem w stacyjce. Nie współczuje mu nawet jego ubezpieczyciel i nie wypłaci odszkodowania za ukradziony samochód.
Można, oczywiście dyskutować, czy to ładnie, bo współczuć powinniśmy każdemu, kogo spotkała krzywda, ale realia są jakie są. Przeciętny obywatel współczuje często(?) niewinnie skazanemu, ale ja nie znam żadnego przypadku podnoszenia przez media – również te „społecznościowe” – problemu niepotrzebnego nikomu sądowego chamstwa.
Nie słyszałem też, by ktokolwiek człowiekowi takim chamstwem dotkniętemu współczuł. Jego ewidentną nawet krzywdę, np. upokorzenie przez sąd, traktujemy jako „normalkę”. I to jest głównie nasza, zwykłych obywateli, wina.
Nie można tego tłumaczyć żadnym działaniem jakichkolwiek elit czy „wrogów narodu”. To my; z przyzwyczajenia. Jedyne „usprawiedliwienie” widziałbym w zróżnicowaniu występowania tego zjawiska; jego większej obecności na terenach dawnego zaboru rosyjskiego, ale nie daje nam to prawa do poszukiwania innych niż my sami winnych.
Żeromski znakomicie to opisywał, ale jego pomysły na „szklane domy” i wiara w załatwiających za nas nasze sprawy Judymów czy Siłaczek na niewiele się zdadzą. Hasłem prawie każdego strajku jest w Polsce prawo do „godnego życia”, ale dotyczy to tylko forsy. I tą forsą można właściwie wszystko zasypać.
Niebagatelną rolę odgrywa tu również wpisane w wielu z nas niskie poczucie własnej wartości i „naturalna” potrzeba oglądania się na „autorytety”. Ksiądz Tischner miał powiedzieć, że „Gdy niewolnik spotka człowieka wolnego, to albo go za tę wolność znienawidzi, albo sam stanie się wolnym”.
Częściej, niestety (?), zdarza się to pierwsze i rozmaici „sygnalizatorzy”gadający/piszący, iż źle się w państwie naszym dzieje, łatwego życia nie mają. Nie wiadomo czy to dobrze czy źle (stąd pytajnik przy słowie „niestety”), bo społeczeństwo ludzi całkowicie wolnych mogłoby pomylić swą wolność z całkowitą anarchią i państwo swoje rozwalić, ale tępienie tych sygnalistów, to zabijanie wolności słowa, która uznawana jest za fundament każdej demokracji.
Jak chamstwo urzędowe eliminować? Też forsą.
Wszyscy chcą naprawiać sądy „od góry”, walczyć o sprawiedliwe wyroki, terminowość rozpraw i podobne imponderabilia, ale nie zająkną się nawet na temat naprawiania samych sędziów, zmuszenia ich do refleksji nad swymi czynami. Ta praca – jak każda władza – demoralizuje. Demoralizuje nawet bardziej niż inne, bo ma wpisaną immunitetem bezkarność. Najlepiej byłoby ten immunitet zlikwidować, bo dziś i tak nie spełnia on swojej roli i nie gwarantuje niezależności/niezawisłości sędziego od władzy wykonawczej, która naciskać może na niego pośrednio, np. krzywdząc bliskie mu osoby. Sposobów jest mnóstwo.
Likwidacja immunitetu spotyka się jednak z dużym oporem nie tylko sędziów, ale i sporej części społeczeństwa, które nagminnie myli tzw. wolność sądów z ich sprawiedliwym orzekaniem. Naprawa sądów poprzez eliminację ich chamstwa oporów takich chyba by nie budziła. A zrobić to można rozporządzeniem nakazującym np. „nagradzanie” chamowatego na sali sądowej sędziego jakąś, niewielką nawet, redukcją jego poborów. W przypadku chamstwa instytucjonalnego, jeśli nie uda się ustalić konkretnego winnego (również w sensie organizacyjnym lub nadzoru) należałoby, moim zdaniem, redukować (proporcjonalnie do wielkości szkody) budżet całej instytucji. O prawdziwym karaniu np. grzywną nie ma tu mowy i immunitet nie działa, bo funkcjonowałoby to jako potrącenie przez pracodawcę odszkodowania za szkodę na wizerunku firmy, podobnie jak np. rozwalenie po pijaku służbowego samochodu.
Przepisy stosowne są i jakby nie kombinował nie da się tego chamstwa wpisać w chronioną immunitetem niezawisłość/niezależność sądu. O potrąceniu stosownej opłaty decydować powinien prezes sądu, do którego nie tylko dotknięty chamstwem osobnik, ale też każdy obywatel (bo chamstwo urzędowe szkodzi wizerunkowi Państwa, czyli narusza dobro każdego obywatela) mógłby wnieść stosowny wniosek. Prezes lekceważący ten swój obowiązek, np. „uwalający” więcej niż 20 – 30 procent takich wniosków, winien podlegać ocenie przez społecznie (i losowo!) wybrany organ, który orzekałby czy decyzje te były słuszne, a swoje decyzje wraz z uzasadnieniem przesyłałby do Ministra Sprawiedliwości. W szczególnie uzasadnionych przypadkach miałby prawo publikować je w dowolnie wybranym miejscu. Nie ma obaw; nie poprawi to ani stopnia sprawiedliwości ani np. „terminowości” orzeczeń. Żadna grupa trzymająca władzę nie ma powodów do niepokoju; w końcu dla elit liczy się treść, a nie forma, sądowych orzeczeń czy sposób prowadzenia rozpraw, które do tych orzeczeń prowadzą. Nawet największe draństwo da się wykonać uprzejmie.
Czasem jednak wymagać to może dodatkowego pomyślunku i odrobiny uważności, co nikomu jeszcze nie zaszkodziło. Nie zaszkodzi to również naszym sędziom, rozwinie ich nawet intelektualnie. Nie ma też obaw o ograniczanie w ten sposób wolności sędziów i np. ingerencji w ich prywatność, bo rzecz dotyczy wyłącznie ich funkcjonowania jako reprezentantów Państwa. Prywatnie mogą być chamami do woli. Pewnie nie wszyscy zechcą z tego prawa bycia prywatnie chamem skorzystać, ale żyjemy przecież w wolnym kraju i nie można nikomu nakazywać w jego życiu osobistym ani chamstwa ani uprzejmości.
Czy to uczciwy pomysł?
Prawdę mówiąc nie wiem. Każda praca, gdzie przedmiotem jest szeroko rozumiany dobrostan innych ludzi jest bardzo ciężka. Brzemię odpowiedzialności – nawet przed własnym sumieniem – i wygenerowane przez różnice interesów czy konieczność utrzymywania dużego stopnia koncentracji (zob. np. lekarze, policaje, kontrolerzy lotniczy i wiele innych zawodów) – napięcie po prostu człowieka niszczy. I na pewno nie każdy się do tego nadaje.
Słyszałem o przypadku, gdy młoda lekarka nie wytrzymała, zeszła z dyżuru i schowała się przed światem w piwnicach szpitala. Tak mocno obciążonym psychicznie ludziom „należy się trochę więcej”. W naszej kulturze „wyrównuje się” to wysokością wynagrodzenia za pracę. Kłopot w tym, że wielu z nich postępując w myśl powiedzenia „Daj kurze grzędę, a ona; wyżej siędę!”, domaga się dodatkowych, nieuzasadnionych, niepotrzebnych nikomu (im samym też!) przywilejów, np. wspomnianego prawa bycia chamem. Ja rozumiem np., używanie przez polityków czy lekarzy w rozmowach z kolegami ordynarnego, knajackiego wręcz języka. I to jest, poza np. siłownią czy ścieżką biegową, właściwe miejsce/sposób na odreagowanie napięć. Nie potępiam też tych, którzy ratują się wypitą wieczorem szklanką alkoholu (niekoniecznie whisky).
Nie wiem, jak gadają między sobą sędziowie, jak się do siebie odnoszą ani jak bardzo są w stosunku do „swoich” wredni, ale hurtem im to wybaczam. Nie wybaczam tego jednak zachowującemu się chamsko Państwu, którego jestem obywatelem.
Nie wiem, czy da się w jakimkolwiek kraju znaleźć wystarczająca liczbę osób uczciwych, odpowiedzialnych, mądrych itd., a równocześnie na tyle empatycznych, by zapełnić wszystkie ważne społecznie etaty/stanowiska. Pewnie się nie da. To problem polityków. W takiej sytuacji, ludziom „nieprzystającym” do tych etatów, a zajmującym je, należy pomóc, tak jak pomagano kiedyś niektórym naszym przodkom (myślę, że dziś jest to już nieaktualne), ucząc ich wycierania butów przed wejściem do cudzego mieszkania.
Waldemar Korczyński – doktor matematyki, wykładowca akademicki, dziennikarz śledczy, jeden z koordynatorów Antypartii w okręgu wyborczym nr 33 – Kielce